Jaki mówi laska: "Wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: Co lubię w życiu robić? A potem zacznij to robić." Wszystko fajnie, tylko skąd mam wiedzieć co lubię? Próbuj różnych rzeczy. I nie spiesz się z odpowiedzią. W pewnym momencie po prostu to poczujesz. Będziesz wiedział, że "to jest to". W moim przypadku jest to raczej: jeżeli wiem co to jest, to dlaczego tego nie robię? Boje się, że stracę kontrolę. Nie wiem gdzie mnie poniesie i co będzie na mnie czekać. Do tego dochodzi niepewność, niepokój i strach przed nieznanym. Trochę się już do tego przyzwyczaiłem podróżując, zmieniając prace i miejsca zamieszkania. A jednak tak często czuję się więźniem własnego umysłu. Może dlatego, że znów mieszkam w Polsce? Ta niewidzialna presja bycia normalnym. Czuję się taki niedopasowany. Czasami wydaje mi się też, że moje niektóre poglądy są tak ekscentryczne, że nie powinienem ich wyjawiać. Upraszczam wszystko do granic możliwości. Albo komplikuje rzeczy, które na pozór proste wydają się proste. Na przykład moje pisanie. No, ale czy mówię o nich głośno, czy nie, to one i tak są takie same. Więc przynajmniej tematów mi nie zabraknie. Wydaje mi się, że zepsuł mnie nadmiar wiedzy na temat pisania książek, marketingu i brandingu. Wiele razy słyszałem, że nie mogę sobie 'ot tak' napisać książki. Muszę dać ludziom odpowiedzi, na nurtujące ich pytania. Muszę być ekspertem w swojej dziedzinie. A ja się takim nie czuje. Taki life? Ja chce tylko kroczyć przez życie będąc w zgodzie ze samym sobą. Paradoks polega na tym, że żyjąc w harmonii koncentruje na sobie sporo uwagi. A ja tego nie potrzebuje. I nie do końca chce się z tym mierzyć. Tak jakby przerastała mnie rola nauczyciela, która została mi przydzielona. Bo ja sam nie znam odpowiedzi. Robię tak jak czuję. Uważnie dobieram słowa. Chcę być dobrze zrozumiany. Boję się popełnić błąd. To rzutuje na moją produktywność. Bo ten strach mnie paraliżuje. Brak mi słów, żeby wytłumaczyć mój wewnętrzny spokój lub motywy działań (albo ich brak). A z drugiej strony czuje, że pewne sprawy są zbyt trudne do rozwiązania. A może wcale nie muszę wszystkiego naprawiać? Pozostaje więc tylko odpuścić. OMG, zostałem blogerem Wydaje mi się, że lubię próbować nowych rzeczy tylko po to żeby czuć się dobrze. Żeby czuć, że życie może być ekscytujące. Że do szczęścia potrzeba tak niewiele. Schemat jest zawsze podobny. Zaczynam coś nowego. Fascynuję się. Zarywam nocki. Zapierdalam. W tym przypadku piszę teksty, projektuje wygląd bloga. Publikuje. Jaram się.I później nie ma nic. Dłuuugo nie ma nic. Któregoś razu, zacząłem mini przebudowę. Patrzę na ilość tekstów: 4. Słownie: cztery. Fajnie jest być blogerem. Czyli taką osobą, która pisze swoje autorskie teksty w internecie. Słowo klucz : pisze. Ja raczej jestem dobry w mówieniu, że mam bloga i teksty są w mojej głowie. I już za chwileczkę, już za momencik będę je publikował. Człowiek orkiestra Robiłem tak odkąd pamiętam. Wszystko co zaczynałem po niedługim czasie zaczynało mnie nudzić. Grałem sześć lat na pianinie, kilka lat na gitarze, jeździłem na deskorolce, tańczyłem break-dance, śpiewałem w chórze, uczyłem się rysować, robiłem graffiti, trenowałem grę w kosza, nogę, trenowałem do półmaratonu, ćwiczyłem jogę, cross-fit, chodziłem na siłkę, założyłem anglojęzycznego bloga, zacząłem pisać książkę. Próbowałem zostać aktorem i modelem. No i w końcu ostatnią rzeczą za którą się zabrałem jest ten blog. Czy ja go w ogóle chcę go pisać? - Niczego bardziej nie pragnę - myślę sobie. Plan jako gwarancja sukcesu? Blog i pisanie reprezentuje tak wiele w moim życiu. W większości to co niewidzialne. To wszystko co jest tylko w mojej głowie. Te długie rozmyślania i rozmowy z samym sobą. To co mogłoby być, a nie jest. To co będzie. Dziesiątki spisanych historii, które spoczywają gdzieś w czeluściach starych folderów na kompie. I często powracająca myśl: Potrzebujesz planu. A w głowie tysiące historii I zaczynam myśleć, które historię chcę publikować. Czy pisać o jeżdżeniu po pijaku, rozbijaniu samochodów, bójkach, alkoholu, czy może o tym, co przeżywałem wewnętrznie kiedy zachodziły w moim życiu jakieś spore zmiany. Kiedy byłem mega szczęśliwy. Zdałem sobie sprawę, że znam już to uczucie. Że ono było we mnie cały czas. Że poszukiwanie szczęścia to ułuda. Bo nie mogłem znaleźć czegoś, co było już we mnie. To wszystko kwestia spojrzenia. Wystarczy pozwolić sobie to poczuć. Mogę też pisać o tym jak bardzo bałem się powrotu do Polski, relacji z rodziną, znajomymi. O tym, że często czuje się samotny i że często nie widzę sensu w tym, żeby zwlec się z łóżka i zrobić cokolwiek... A może tak luźno i pogodnie, trochę żartobliwie - o miłości, podróżach, czy o tym jak postrzegam świat i siebie w nim? Zdecydowanie brak zdecydowania Dużo się wydarzyło w ostatnim roku po przyjeździe z Australii. Samo to, że przez kilka miesięcy mieszkałem na Filipinach było mega przeżyciem. Mnóstwo przygód do opisania. Lecz właśnie ten brak zdecydowania sprawia, że nie napisałem nawet ani jednej. Często myślę o pewnych sytuacjach, osobach, rzeczach, które się wydarzyły i zastanawiam się co to dla mnie oznacza, jaki jest z tego morał. Jakbym to opisał. I wtedy myślę też o tym, jaki będzie tego odbiór. Przepis na frustrację Wybiegam w przyszłość, wchodzę w głowy moich przyszłych czytelników. W tej sytuacji widzę dokładnie jak sam tworzę niepokój w moim życiu. Dzieje się tak zawsze, kiedy rezygnuje z bycia tu i teraz. Jestem wtedy gdzieś hen daleko starając się przewidzieć następstwa moich wpisów, przyszłego kanału na YouTube, mojej przyszłej książki. Lecz wiem, że to droga donikąd. Prowadzi jedynie do cierpienia i frustracji. Więc zamiast tego, postanowiłem się skupić na tym co mi sprzyja. Ciężka praca Te dziesiątki zaczętych tekstów same się nie skończą. Trzeba tam włożyć sporo pracy. Pierwsza słowo, które kojarzy mi się z pracą to 'ciężka'. I tu zaczynają się schody. Bo ta 'ciężka praca' nie kojarzy mi się z radością i satysfakcją, którą czerpie z pisania. Najchętniej każdą pracę, którą wkładamy w to co kochamy robić nazwałbym 'radosną pracą'. I tak w ogóle jest to błąd gramatyczny. Ciężka może być taczka żwiru. A nie praca. (Pozdrawiam red. naczelnego Jarosława Jabłońskiego i całe LSD) No, ale dobra. Chodzi o to, żeby zapierdalać. Żeby pot leciał po dupie, pić 10 kaw dziennie, spać więcej niż 5 godzin tylko w weekendy, nie jeść regularnie, rozwalić sobie za młodu kręgosłup i stawy (żeby na starość było na co ponarzekać). Bo inaczej nic z tego nie będzie. No bo w życiu można dojść do czegoś tylko ciężką pracą, tak mówią. Niech sobie mówią. Bez mięsa podobno też miałem zdechnąć marnie. A ja żyję i mam się dobrze. Nie jest mi w ogóle ciężko, kiedy nagle o 12 w nocy, kiedy mam już wszystko pogaszone i wybieram się spać, a wpada mi do głowy jakiś pomysł na tekst. I przez 3 następne godziny spisuję coś w tempie błyskawicy, a palce nie nadążają za myślami i z setką literówek jakieś słowa łączą się w zdania, a te w mniej lub bardziej sensowne historie. Ten tekst, który właśnie czytasz piszę drugi tydzień. Dziś od godziny 12 do 17. I od 21.30 do teraz. Jestem mega zmęczony. Ale nie czuje, żeby ta praca była 'ciężka'. Jestem mega szczęśliwy, że w końcu zebrałem się sobie i ten tekst ujrzy światło dzienne i nie zostanie zapomniany gdzieś w moim pisarskim archiwum. Spontaniczność na życzenie Wszystkie te rzeczy, które patrząc z boku są jakiś wyznacznikiem mojej wewnętrznej przemiany po prostu się stały. Nie walczyłem z tym. Poddałem się. Bo ja nigdy tego nie planowałem. Nie postawiłem sobie celu, żeby schudnąć i zostać weganinem. Nie było tam wcale tej 'ciężkiej pracy'. Z tego samego powodu nie wpisuje na listę moich "sukcesów" zahodowania włosów. Po prostu pozwoliłem im rosnąć. W jedności ze sobą i całym wrzechświatem Byłem spektakularnie szczęśliwy. Zainspirowany samym sobą. Pozwoliłem sobie po prostu być, zaakceptowałem siebie. Zaufałem wewnętrznemu głosowi. Złapałem falę, czułem się doskonale w swoim ciele. Wręcz uwielbiałem siebie. Byłem pogodny i czułem się dobrze w swoim towarzystwie. Uważałem się za super żartownisia. Śmiałem się ze swoich żartów. Nawet jeżeli nikt inny tego nie robił. Było to coś, co zawsze wydawało mi się tak bardzo nie na miejscu. Bałem się, że będę ochrzczony narcyzem. Albo, że po prostu to wręcz nie wypada być szczęśliwym, kiedy na świecie jest tyle zła. Ale wtedy o tym nie myślałem. Byłem zaabsorbowany swoją zajebistością. [Aż sam nie wierzę, że to teraz napisałem.] No, ale dobra. Poszło. Rok 2013, Sydney. Wstawałem o 5 rano, pracowałem od 6 do 15.30, później szedłem na trening. Na treningu Slavo dawał mi wycisk. Streszczając moje treningi: Był zapierdol. Byłem mega zmęczony. Ale jarałem się tym. Psychicznie dawało mi to nawet jeszcze większego kopa. Bo sam nie wiedziałem jaki drzemie we mnie potencjał. ( I byłem w szoku). Ale tak poza tym nie było tam nic ciężkiego. Czułem wdzięczność we wszystkim co robiłem. Byłem szczęśliwy, że żyję. Byłem jak dziecko, które dopiero co odkrywa świat. To jest właśnie to zaufanie do samego siebie. Nie wiedziałem co życie mi przyniesie. Nie miałem żadnych racjonalnych argumentów, ani planu. Po prostu to czułem. I działałem. Kończąc tego posta przypomniałem sobie jakie to uczucie. PS. Tyle ode mnie. Resztę przekaże wam Laska we własnej osobie:Czytaj też: Jak schudłem 20 kg i odmieniłem swoje życie |