Czułem, że powróciłem innym człowiekiem. Doświadczałem życia, jakbym co dopiero się urodził. Doceniłem to, że udało mi się dojść w jednym kawałku. Oh, życie.... Mogłem się dalej zachwycać tym całym pięknem. Zdałem sobie sprawę jak niewiele trzeba, żeby być szczęśliwym. To całe nieprzygotowanie, brak namiotu i jedzenia nie wydarzyły się "tak po prostu". Był środek nocy. Ja nie mogłem spać. Mój laptop nie działał. Impreza powoli dobiegała końca. Nagle dostałem objawienia. Wiadomość brzmiała: "Dostałeś tak wiele, może czas w końcu dać coś od siebie zamiast tylko brać?" W moim przemokniętym namiocie znalazłem kilka bananów i koszyk brzoskwiń, które zostawiłem na "czarną godzinę" przed wyjściem na górę. Ruszyłem na misję. Ten wpis jest kontynuacją: Brać z życia garściami Kiedyś miałem w sobie jakiś opór, że jeżeli komuś pomagam to ktoś może mi zarzucić, że robię to tylko po to, żeby połechtać swoje ego. Bałem się, że ktoś mnie oskarży o grę albo bycie nieszczerym. Wtedy jednak miałem totalnie wywalone na to jak mogło to wyglądać z boku. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że mam niewiele i że nie za bardzo jest się czym dzielić. Kiedy odkryłem jak niewiele mi trzeba to zdałem sobie sprawę, że mam dużo. A jeżeli mam mnóstwo, a trzeba mi jedynie odrobinę to mogę się podzielić resztą. Zapragnąłem im coś dać. Cokolwiek. Nakarmiłem kogoś w potrzebie. Zrobiłem jak czułem i pomogłem komuś w tym samym czasie. Poczułem wewnętrzną zgodność. Dało mi to ogromną satysfakcję. Ja miałem pieniądze na koncie i sklep, który otwierał się kilka godzin później. Niektórzy nie mieli pieniędzy albo nie mieli możliwości, żeby poczekać do otwarcia sklepu. Ten jeden owoc mógł być dla nich ucztą. Jakiś czas później spotkałem dziewczynę, którą poznałem na warsztatach z dotyku. Była to nieduża brunetka,o bardzo kobiecych kształtach, pochodząca z Ameryki Środkowej. Powiedziała mi, że schodząc z góry nadwerężyła sobie nogę. Zaproponowałem masaż. Zgodziła się. Po jakimś czasie wyczułem miejsce, w którym czuła ból. - Tak, właśnie tutaj - powiedziała. Wiem - odparłem pewnie. - Czujesz ból, gdyż w tym miejscu jest jakiś zator. Ucisnę to miejsce przez chwilę, możesz czuć delikatny dyskomfort. Poprzez ucisk świeża krew wpłynie w to miejsce i przestanie boleć. Rozdziawiła usta osłupieniu. A ja tylko powtórzyłem co powiedziała mi koleżanka, która mnie masowała kilka dni wcześniej (była po kursie masażu). Pomasowałem ją jeszcze chwilę.i poczułem, że zabrało to ze mnie sporo energii. Powiedziałem: - Koniec. W tym momencie zaczęły się jej wyrzuty, że za krótko... Wiedziałem nawet dlaczego. Myślała, że ma mnie owiniętego wokół palca. Była pewna, że mi się podoba. Tak, była pociągająca, nawet bardzo. Ja po prostu byłem asertywny. Bo nie liczyłem na nic więcej. Powiedziałem jej, że nie jest za bardzo wdzięczna za to, że włożyłem energię i czas, żeby ulżyć jej cierpieniu. Miała minę jakby pierwszy raz w życiu facet nie spełnij jej zachcianki. Atmosfera zrobiła się gęsta. Wstałem i poszedłem dalej. Spotkałem ją następnego dnia. Rzuciła mi się na szyje i powiedziała: - Bracie, dziękuje za wczorajszy masaż. Czuję się dziś o wiele lepiej! Uśmiechnąłem się i przytuliłem ją. Byłem z siebie dumny. Wszystkie decyzje jakie podejmowałem wydawały się być dobre. Przy ognisku siedziało jeszcze sporo osób. Patrzyłem na ludzi, którym było zimno. Nie musiałem nawet o tym myśleć. Po prostu wiedziałem co chcę zrobić. Poszedłem po śpiwór, bo nie wybierałem się jeszcze spać. Było mi ciepło, bo miałem jeszcze zapas suchych ciuchów. Nie potrzebowałem niczego więcej. Dałem go człowiekowi, którego poznałem kilkadziesiąt minut wcześniej i poszedłem doświadczać życia. To wszystko co robiłem tego wieczoru tak bardzo nie pasuje do mnie i do historii, którą sobie powtarzałem na mój temat. Bo przecież "ja nie jestem takim człowiekiem", nie jestem tym pomagającym i dzielącym się. Trochę później, gdy ochłonąłem zrozumiałem, że grunt to nie popadać w skrajności. Nie zakładać nowej maski i nie utożsamiać się ze swoim nowym "ja". Tylko wiedzieć, że mogę być dobry i zły. Kochający i obojętny. Bo jestem tylko (i aż!) człowiekiem. Po prostu robić to co się czuje i nie patrzeć na korzyści oraz na to jak zostanie to odebrane. Po prostu działać. Po tych kilku dniach doświadczeń wszystko wydawało się takie inne łatwiejsze. Czułem, że kiedy nabrałem pewności siebie rozpuściłem dużo strachu. Relacje z innymi ludźmi stały się bardziej radosne, kiedy nie musiałem się hamować. Mogłem po prostu być sobą. Planowałem zupełnie co innego. Chciałem dopaść laptopa i spisać te wszystkie doświadczenia z czterech ostatnich dni. Szczególnie tą ostatnią noc. Chłód, deszcz, grad i ja z grupą ludzi, przy ognisku, pod plandeką w duszącym dymie. Przemoknięte ciuchy i namioty. Niekończące się rozmowy. Noc, dzięki której przypomniałem sobie jak magiczne wydarzenia miały w moim życiu. Wszystko zaczęło się od tego, że w wieczorem poczułem smutek. Było to jeszcze przed burzą. Chciałem to rozchodzić. Wyrzucić to z siebie i podzielić się tym z kimś. Taki paradoks... Bo choć miałem dookoła siebie wielu ludzi, to brakowało mi jakiejś głębszej relacji i szczerej rozmowy. Wyszliśmy z Liv na spacer. Powiedziałem jej o tym wszystkim. Okazało się, że ona też ma podobne przemyślenia. Jesteśmy otwarci na innych. Słuchamy ich, zagadujemy chcemy poznać ich historię. Lecz przez to, że nie staramy się być interesujący i nie wychodzimy przed szereg często zdarza się, że ludzie nas ignorują. Czy mam prawo do bycia smutnym przez taką błahostkę? A może to moje ego dopomina się uwagi? I doszliśmy do wniosku, że nawet jeśli jest to ego, to walić to. Jeżeli czuję, że chcę coś z siebie wyrzucić to mam prawo to zrobić. Jeżeli potrzebuję czegoś więcej niż tylko rozmowy o pogodzie to uszanuję siebie na tyle, żeby tego nie ignorować, tylko znaleźć rozwiązanie do tej sytuacji. Bo ludzie nie ekscytują się tym wszystkim tak jak ja. Mają swoje historie i swoje problemy. A ja często chce opowiadać tylko o moich doświadczeniach. Czuję, że jest tak dużo piękna na świecie, tyle ludzi i miejsc do odwiedzenia, a tak mało czasu... Po prostu wyrzucić z siebie to wszystko jako projekt artystyczny. Nie czekać na brawa i słowa uznania. Bo nie o to chodzi. Po prostu pisać i tworzyć, bo tak czuję. Dlatego ten blog jest dla mnie terapią. Tak jak napisałem na pierwszej stronie mojego bloga: "Konsumuję rzeczywistość w kawałkach, które nie zawsze mogę przełknąć. Czasami się nimi dławię. Później przeżuwam je ponownie. Żeby nie zwariować wypluwam to wszystko w postaci tekstów. " A na co dzień żyć i być też dla innych. Bo czasem zdarza mi się być tak zaabsorbowanym sobą i moimi doświadczeniami, że nie zauważam potrzeb, uczuć oraz historii moich rozmówców. Moim wytłumaczeniem jest to, że od kiedy zacząłem się znowu bawić się życiem to chcę o tym wszystkim opowiedzieć. Bo pamiętam jak było mi smutno... W pewnym momencie zeszliśmy do wątku, ze czasami zdarza się, że my też nie jesteśmy zainteresowani tym co mówią inni. I że my też mamy do tego prawo. Jesteśmy szczerzy i nie będziemy wymyślać, że nas to interesuje. I że to też jest dobre, a nawet najlepsze co możemy dać. Jest dobre, bo szczere. Kiedy jest się prawdziwym nic nie jest błędem. Nie ma złych odpowiedzi. I nagle mnie oświeciło... Przecież to jest to samo! Oni robią to nam, tak jak my robimy to innym. I to też jest właściwe! Oni nie są odbiorcami naszych historii. Oni nie są osobami, które interesuje poznanie naszych historii z całą ich głębią. Dlatego jestem tutaj. Kiedyś się tym dołowałem i myślałem, że jest coś ze mną nie tak. Dziś wiem, że kluczem jest znalezienie jak mówił Terence Mckenna "tych innych". Wy jesteście "tymi innymi". ( Find the others T Mckenna) Dziękuję C.D.N |