Dziś znowu to samo. Cóż za wspaniały kontrast! A zaczęło się tak niewinnie. Zapytała się mnie o to jak wygląda sytuacja z moim własnym domkiem w Ekowiosce. Pytała się mnie też o bliską osobę, którą miała okazje poznać. Musiałem się chwilę zastanowić. Ojej... - myślę sobie... Przecież to już jest takie nieaktualne. To jest takie... z przed trzech miesięcy... To było tak dawno temu... Ten tekst jest kontynuacją wpisu TAMTEN MARCIN WYSZEDŁ. NIE WRÓCI JUŻ NIGDY Jak zacząłem pisać ten tekst to ostatnim opublikowanym na blogu był: Moja pierwsza podróż stopem, która odbyła się pomiędzy Lublinem i Białymstokiem. I znowu czuję, że w międzyczasie przemierzyłem miliony światów. Dziś moją najciekawszą historią "jak jechałem na stopa" jest podróż z trzema cudownymi istotkami z zespołu Mamatung. Jeszcze w piątek w nocy byłem w pracy. Miałem już dość tej roboty i nie wytrzymałem. Później pakowałem rzeczy i rozmyślałem o tym jak to będzie. W sobotę popołudniu podśpiewywałem piosenki The Beatles z trzema rodowitymi dziewczynami z Liverpoolu (Liverpulczynkami?) w drodze na południe Anglii. Bardzo szybko zostałem nagrodzony za to, że posłuchałem swojego wewnętrznego głosu. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będziemy razem podróżować przez kolejne 3 tygodnie. Ale po kolei. Jestem w Polsce. Właśnie wyjeżdżałem do pracy w Anglii. Cieszyłem się, że zarobię jakiś hajs. Marzył mi się kolejny wypad do Australii. Bo już przed wylotem wiedziałem, że nie chcę żyć na stałe w jednym miejscu. To jest niezły absurd, bo zarobienie hajsu na kawałek ziemi, było główny, powodem dla którego zdecydowałem się na ten wyjazd. Opisałem tę historię TUTAJ. Przypomina mi to tekst: "...wierzyć i wątpić z całego serca..." (Donguralesko, track "Zdarzyło się wczoraj"). Na początku byłem mega zajarany tą opcją. Zamiast tylko o tym gadać, to wszedłem w to ma maksa. Wtedy okazało się, że z wielu różnych powodów nie ma to racji bytu. Więc zwątpiłem w to przedsięwzięcie z całego serca. No i wyjechałem. 21 czerwca wylądowałem w Bristolu. Na początku byłem nawet delikatnie podekscytowany, że zostałem sprzątaczem. Pracowałem już przy robieniu jachtów, rozwoziłem pizzę robiłem na wykończeniówce, przy instalacji mebli, w ogrodnictwie, na budowie, w fabryce, w restauracjach, czy przy przemysłowej hodowli świń, gdzie moim obowiązkiem było między innymi wyrzucanie ich odchodów, czy pakowanie ich na ciężarówkę, która jechała do rzeźni. (Cała historia TUTAJ) Ale sprzątanie?! To dopiero ironia losu... Każdy, kto był u mnie w pokoju wie dlaczego. Mój optymizm szybko umarł śmiercią naturalną. Uśmieszek też. Na początku trochę nie dowierzałem, że to się dzieje naprawdę. To było jak sen. Po wielu latach pracy zagranicą nie mogłem uwierzyć, że w XXI wieku dalej istnieją takie kołchozy. W pewnym momencie mnie to przerosło. Chyba mam już w sobie za dużo australijskiego luzu, żeby pracować jak robot. Fizycznie jeszcze się jakoś trzymałem, ale nie mogłem wykrzesać z siebie motywacji. Pracowałem po od 9 rano do 12 w nocy, z jedną godzinną przerwą, a miałem płacone za 7-10 godzin. Dlaczego? Bo mieliśmy płacone od ilości sprzątniętych pokoi, a ja nie wyrabiałem norm. Spędzałem większość dnia sam. Miałem okazję przemyśleć całe moje życie. W tą i z powrotem oraz do nieskończoności (dwa razy). Zadałem sobie milion pytań egzystencjalnych. Przypomniałem sobie też jak wiele już przeżyłem. Zdałem sobie sprawę dlaczego nie nadaję się do tej pracy. I byłem z tego dumny. Nie biczowałem się za to. Nie wmawiałem sobie że " muszę" albo "inni potrafią zapierdalać jak roboty, to ja też powinienem". Byłem bardzo dla siebie bardzo wyrozumiały. Broniłem siebie przed samym sobą. Obiecałem sobie wiele rzeczy. Ten tekst jest jedną z nich. Chcę przecież żyć lekko. Żeby żyć lekko trzeba się zebrać w sobie i zacząć robić to co się kocha. Dlatego piszę. To przecież takie proste. Wszystko jest już we mnie. Wystarczy się jedynie wstukać te wszystkie myśli w klawiaturę, sprawdzić literówki i przycisnąć "publikuj". Pamiętałem też o tym, że żyję w materialnym świecie i że potrzebuję tych pieprzonych papierków, żeby realizować marzenia. Napędzało mnie to, ale tylko do pewnego stopnia i pewnego dnia miarka się przebrała. Wytrzymałem w tym obozie pracy trochę ponad miesiąc. Myślę, że żeby nie jedna bliska mi osoba rzuciłbym to wszystko jeszcze wcześniej. ( BTW Firma, w której pracowałem to Ametros - AFM, z siedzibą w Manchesterze. Wrócę jeszcze do niej w przyszłych postach. Oj tak! ) W piątek 28-go lipca będąc w Liverpoolu poddałem się. Wiedziałem, że chcę odejść, nie mogłem się jednak zdecydować kiedy. Pomogła mi w tym moja kierowniczka, która zadecydowała za mnie. Dzięki jej za to! Trochę się bałem, ale miałem już jakiś hajs na koncie i wiedziałem, że dam sobie radę. Tak rozpoczęła się największa przygoda mojego życia. Miałem propozycję pracy w Amsterdamie, dokąd łapałem stopa w sobotę rano. Przeszedłem z buta przez cały Liverpool w kierunku autostrady. Zajęło mi to co najmniej dwie godziny. Miałem ze sobą dwa plecaki i torbą żarcia. Zajęło mi z dobrą godzinę, zanim zatrzymał się pierwszy samochód. Przemiły koleś, który jest w ogóle reżyserem pogrzebów. Nasza podróż nie trwała zbyt długo, bo musiał za chwilę zjechać z autostrady i wysadził mnie na pierwszym "serwisie". Śmieszna historia, bo już tam byłem wcześniej jako sprzątacz-kierowca, pracując jeszcze w Ametros. Przeszedłem się po parkingu, pogadałem z kilkoma kierowcami tirów. Bez skutku. Poradzono mi, żebym stanął bardziej przy wyjeździe, co uczyniłem. Zobaczyłem jak trzy dziewczyny z przyczepą kempingową pompują koła. Podszedłem, zagadałem i powiedziałem im w skrócie moją historię. No i wzięły mnie na stopika. Jechały na południe Anglii, gdzie miały ustawione kilka koncertów, a później na Rainbow Gathering do Włoch. Oto ONE: Zespół MAMATUNG Sprawdź koniecznie ich wpis z czwartego sierpnia! Uzgodniliśmy, że pojadę z nimi na południe na koncert i że zobaczymy co będzie potem. Potem była wspaniała przygoda. Spędziliśmy jeszcze kilka dni w UK, a później promem z Dover dostaliśmy się do Calais, we Francji. Później przez Belgię, Niemcy i Austrię dotarliśmy na Rainbow. Moje pierwsze. I od razu w tak wyjątkowym miejscu. Z tak trudną i długą wspinaczką. Mnóstwo niedogodności po drodze i na miejscu. Setki przejechanych kilometrów. Dziesiątki miejsc i poznanych ludzi. Wkręciłem się też na tygodniowy festiwal, gdzie miałem (tak jakby) zapewnione 3 posiłki dziennie oraz mogłem uczestniczyć w wielu warsztatach. (Za friko!) Spanie na parkingu sklepu spożywczego w Belgii. Na hotelowym trawniku w Dover, gdzie z rana przyszła policja, żeby nas sprawdzić. Albo w pięknej niemieckiej wsi nad rwącym potokiem i cudownych lasach, gdzie znalazłem mnóstwo koźlaków na zupę grzybową. Często nocowaliśmy przy mało uczęszczanych drogach, gdzie zbierałem jeżyny. Wspólne gotowanie, picie herbaty (oczywiście z mlekiem) i niekończące się rozmowy i śmiechy. Ta chwila, kiedy zabrakło nam paliwa na wąskiej i najbardziej stromej i niebezpiecznej trasie na jakiej byłem w życiu (będąc kilka kilometrów od celu). Emma w płacz, a ja myślę sobie, że to jest najlepsza przygoda jaka mnie spotkała w życiu. Bo w ciągu dnia byliśmy tu (patrz foto niżej) i nawet pisałem do kogoś w Polsce, że jest tu tak cudownie i wszystko jest tak pięknie zsynchronizowane, że jest to już nudne... (Po tym wszystkim zacząłem myśleć o tym, że będę zwracał więcej uwagi na to, czego pragnę. Bo z bardzo nudno szybko zrobiło się całkiem ekstremalnie.)
No i stoimy tak z przyczepą kempingową na środku tej drogi tarasując cały i tak wąski przejazd. Nagle pojawia się on. Raffaele (z którym mam do tej pory mam kontakt przez FB). My trzy słowa po włosku. On trzy słowa po angielsku. Dogadaliśmy się na tyle, że podwiózł mnie i Emmę do najbliższej stacji benzynowej, żebyśmy mogli sobie nabrać w butelkę ropy. Ciąg dalszy wkrótce! |