Alkoholowa spowiedź prosto z Australii [Część III]Pamiętam moją pierwszą noc w Sydney. Piliśmy z chłopakami wódkę przywiezioną z Polski. Siedziałem pod palmą i patrzyłem w gwiazdy. Byłem już dobrze nawalony, ale jakby na chwilę otrzeźwiałem. Obleciał mnie strach. Zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Byłem w Australii i nie miałem biletu powrotnego. Wiedziałem jak bardzo lubię chlać i marnotrawić pieniądze. Do tego ledwo gadałem po angielsku. Przyleciałem razem z kumplami, ale wiedziałem, że to ja sam będę musiał się zmierzyć z wieloma przeciwnościami. A przede wszystkim z samym sobą. Byłem przerażony. Czytaj też: MOGŁEM JUŻ NIE ŻYĆ, CZYLI PIJACKA SPOWIEDŹ ATEISTY. PROLOG [CZĘŚĆ I] PIJACKA SPOWIEDŹ ATEISTY - SMUTEK, SAMOTNOŚĆ I STRACH PRZED NIEZNANYM [CZĘŚĆ II] Z drugiej strony było to fascynujące. Patrzyłem w gwiazdy i próbowałem wyobrazić sobie moje położenie na planecie Ziemia. Zupełnie tak jakbym trzymał w ręce globus i palcem próbował wskazać swoją lokalizację. Jeszcze nie tak dawno byłem w Europie, w zimnej Polsce. Trzy loty samolotem, 30-kilka godzin i jestem na południowej półkuli. Na kontynencie zwanym Australią. Siedzę w plastikowym krześle pod palmą i piję wódkę. Miałem ze sobą dwie walizki ciuchów, wizę studencką na pół roku i cztery 50-cio dolarowe banknoty. W Sydney, w mieście, gdzie na miesięczne opłaty potrzeba co najmniej 1000 $. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że był to zwariowany pomysł. Spędziłem w Australii prawie cztery lata. Mam masę doświadczeń. Jednak nie odważyłbym się pojechać tam ponownie mając tylko 200 dolarów. Może to jest właśnie klucz? Żeby nie wiedzieć, że coś jest (teoretycznie) niewykonalne? Moje ostatnie tygodnie przed wylotem były jedną wielką imprezą. Sprzedawałem wtedy rzeczy osobiste, żeby mieć kilka złotych więcej na alkohol. Był koniec listopada 2011 roku. Pierwszy lot był z Warszawy do Pragi. Z Pragi do Seulu i w końcu do Sydney. Miałem mega kaca. Wychodził ze mnie alkohol wypity podczas podróży. Dotarłem do Australii rozbity psychicznie i fizycznie. Odebrał nas kumpel, który pomagał nam na miejscu z pracą i mieszkaniem. Szliśmy z przystanku metra do naszego lokum. Byłem wycieńczony. Chciało mi się spać, a droga do miejsca spoczynku przeciągała się w nieskończoność. Zaczął padać ciepły wiosenny deszcz, a mnie zaczęły doganiać paranoje i lęki. Będąc jeszcze w Polsce obejrzałem dziesiątki filmików na temat najniebezpieczniejszych zwierząt mieszkających w Australii. Wyobraziłem sobie małe aligatory wychodzące z odpływów zamieszczonych między ulicą, a krawężnikiem. Na szczęście było to jedynie wybryk mojej mojej zmęczonej głowy. Pierwszymi zwierzętami, które zobaczyłem w Australii nie były rekiny, węże czy wspomniane aligatory. Ba, nie były to nawet pająki. Była to gromada białych, rozkrzyczanych papug. Przyglądały mi się uważnie. Leczy chyba nie tak bardzo jak ja im. Byłem przyzwyczajony do gołębi, wróbli czy wron. Ale papugi? Był to dla mnie jakiś kosmos. Dzielnica, którą szliśmy sprawiała wrażenie zadbanej i ekskluzywnej. Większość budynków stanowiły wille, które przypominały te z przedmieść Białegostoku. Różnicą był brak dużych płotów i bardziej przejrzyste położenie. Wszystko było zaplanowane. Równoległe i prostopadłe do siebie, jakby odmierzone od linijki. W końcu dotarliśmy do naszego lokum. Pomieszkiwało już w nim od jakiegoś czasu dwóch naszych znajomych. Z zewnątrz zauważyłem, że budynek nie pasował do reszty. Był stary i obskurny. W środku było gorzej. Zapuszczona łazienka, brak lodówki i innych sprzętów. Do tego wszechobecny bród. Nie tak miała wyglądać moja wymarzona Australia. Jest to ciekawe, bo sam nie wiedziałem o czym marzę i czego chcę. Wiedziałem, że to nie jest to, jednak nie przejąłem się tym. Wiedziałem, że jest to tymczasowe. Poza tym mając (niecałe już) 200 dolarów nie miałem za dużego pola do popisu. Mogę powiedzieć, że pierwszy weekend był całkiem owocny. Po pierwsze codziennie byłem najebany. Zobaczyłem jedną z najsłynniejszych plaż na świecie - Bondi Beach. Zacząłem też roznosić moje CV. Chciałem mieć pracę. A raczej potrzebowałem hajsu i to w trybie pilnym.
Następny tydzień zaczął się wyśmienicie. Słońce, piasek i woda. Tylko po co mi łopata, cement i betoniarka? W ten sposób, trzy dni po przylocie zacząłem zarabiać moje pierwsze dolary, pracując na budowie. Pracę załatwił mi kumpel, który był już od jakiegoś czasu w Australii. Było ciężko, ale nie miałem wyboru. Musiałem zapierdalać. Do tego słońce dawało się we znaki. Nie byłem na to przygotowany. Spaliłem sobie skórę na twarzy. W kilku miejscach zgubiłem też pigment. Stąd wzięła się moja częściowo biała brew. W międzyczasie przeprowadziliśmy się z małego obskurnego domku bez lodówki, który mieścił się w ładnej dzielnicy do dużego rozpadającego się domu z lodówką na zadupiu. Miałem wsparcie w postaci ziomków, tanie lokum i zarabiałem w dolarach. Od teraz będzie już z górki - naiwnie myślałem. Nie byłem jeszcze świadom tego, że tymczasowa praca na budowie o niczym nie świadczy. Razem z dwoma walizkami ciuchów przywiozłem ze sobą moje wszystkie stare nawyki i wzorce myślowe. Byłem jakby w delegacji. Moje ciało było na Antypodach, lecz umysł dalej w Polsce. Zachowywałem się bardzo nieodpowiedzialnie. Pieniądze wydawałem na bieżąco. Jedzenie, wynajem mieszkania no i oczywiście alkohol. W Polsce za dniówkę z ostatniej pracy przed wyjazdem byłem w stanie kupić co najwyżej jedną skrzynkę piwa. A tutaj, za jedna dniówkę mogłem sobie pozwolić na trzy. Ja - biedny student z Polski, zarabiający poniżej najniższej krajowej. Trafiłem do raju - myślałem. Dałem się poznać jako młody łysy Polak, z brzuszkiem, który nadużywa alkoholu. Najśmieszniejsze było to, że nie zauważyłem tego, jak bardzo wpisywałem się w stereotyp. Brakowało mi tylko jednego - wąsa. |