Marzyłem o tym, żeby zejść na dół i spisać tę historię. Szedłem po ciemku nad klifem, gdzie jeden zły krok oznaczał śmierć, a w najlepszym wypadku solidne złamania lub kalectwo. Nikt, kto umiera przez własną głupotę lub przypadek nie planuje tego. Tak samo ja. Chciałem żyć. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, ale było to silniejsze ode mnie. Czułem, że po prostu muszę to zrobić. Schodząc zastanawiałem się czy jest to coś pięknego, szalonego, czy może jest to najgłupsza rzeczy jaką zrobiłem w całym życiu. Zacząłem rozmyślać...A co jeżeli właśnie tutaj skończy się mój żywot? Ostatnią rzeczą jaką po mnie zostanie będzie to, że uparłem się, żeby iść po ciemku po tak niebezpiecznym szlaku. Czy może uda mi się jednak zejść tak jak planowałem? Wrócę na parking, zabiorę laptopa i spiszę tą historię. Wiedziałem, że jeżeli dotrę to nic nie będzie takie samo Byłem już w trasie od trzech tygodni. Choć każdy dzień był cudowną przygodą to byłem już trochę zmęczony tym wszystkim. Wszystko odbywało się na bieżąco. Ta niepewność, gdzie śpimy, dokąd zmierzamy i co przyniesie kolejny dzień. Chciałem już odpocząć. Teraz pisząc ten tekst już wiem co to było. To była moja lekcja, żeby nauczyć się życia w zawieszeniu oraz bycia samemu ze sobą. To od tego chciałem uciec. Ale nie uciekłem. Wszystko to było dokładnie tym co powinienem był przeżyć. Jestem z siebie dumny, że odważyłem się to zrobić. Impulsem do wejścia na górę było pytanie: "Przejechałeś tak długą drogę, jesteś już tutaj... Dlaczego by tego nie zrobić?" No właśnie... Dlaczego nie? Lubię taki sposób postawienia sprawy. Bo nagle okazuję się, że nie mam nic do stracenia. Ot kolejne wyjście ze strefy komfortu. Wiedziałem już też, że wszechświat szybko mnie nagradza za słuchanie wewnętrznego głosu. Mimo tego dalej miałem w sobie jakiś strach. On mnie nie zatrzymał. Bardzo się cieszę z tego powodu, bo intensywność tego doświadczenia była ogromna. Wielogodzinna wspinaczka, zmęczenie, głód, słońce, deszcz, grad. Setki historii, dziesiątki poznanych ludzi no i cała masa synchronizacji. Podświadomie czułem, że czeka mnie tam dużo wyzwań. Moją wymówką było to, że nie miałem tego w planach, kiedy rzuciłem pracę w Liverpoolu i że wystarczy mi już przygód. Byłem wdzięczny za wszystko, ale zastanawiałem się... Czy jestem gotów na więcej? Nie byłem, ale i tak w to wszedłem! Doświadczyłem tam tak dużo, że po czterech dniach schodziłem już na dół. Miałem w głowie jedną myśl - dopaść laptopa i wyrzucić to wszystko z siebie. Czułem, że nic więcej się tam nie wydarzy. A skoro tak czuję to tak jest. Zebrałem się w sobie i i podjąłem decyzje o powrocie Spakowałem się szybko i kilkadziesiąt minut później byłem już w drodze. Żegnając się z Gabriellą powiedziała mi: "Dziękuje Ci za wszystko. Byłeś dla mnie wsparciem. Jestem pod wrażeniem Twojej pewności siebie. Tego co mówisz, jak mówisz i w jaki podejmujesz decyzje." W oku zakręciła mi się łezka. "Że niby ja? Ten jeszcze do niedawna przestraszony i zahukany dzieciak? Kim jestem...?" - zacząłem się zastanawiać... Przytuliłem ją mocno, ucałowałem i ruszyłem w drogę. Choć po tym wszystkim co usłyszałem na swój temat miałem ochotę tam zostać i przegadać z nią całą noc. Ale nie mogłem tego zrobić. Decyzja została podjęta. Na dole, w wiosce odbywała się impreza integracyjna. Wszyscy ludzie, którzy planowali zejść na dół wyszli już wiele godzin temu. Ja wraz z Joelem wyszliśmy za późno. O wiele za późno. Miałem wrażenie, że jest jeszcze wczesne popołudnie, choć w rzeczywistości było mniej więcej po 18-stej. Wstaliśmy dużo później niż zwykle i cały dzień był w ogóle jakiś taki dziwny. Wszystko za sprawą potężnej burzy z gradem, która szalała poprzedniej nocy. Pierwsza część wspinaczki była w miarę spoko, bo pomimo późnej pory było jeszcze w miarę widno. Po pierwszym postoju zaczęło się robić ciemno. Joel szedł pierwszy z czołówką na głowie i oświetlał drogę. Ja byłem kilka kroków za nim. Mówiłem wtedy do niego, że wcale nie jest tak źle i że widzę jeszcze szlak, pod warunkiem, że jest kilka kroków przede mną. No i żeby było śmieszniej to cały czas niosłem na szyi jego półtorametrowe Didgeridoo. Zacząłem schodzić na dół z przekonaniem, że najważniejsze rzeczy już się wydarzyły i teraz wystarczy je spisać. Nic bardziej mylnego. Same decyzja i okoliczności powrotu były wielkim przeżyciem. Miałem świadomość, że mogę zginąć. Musiałem być uważny, żeby nie popełnić błędu. Nie karmić się strachem, a zamiast tego zaufać sobie. Raz omsknęła mi się noga. Na szczęście trzymałem się jakiejś gałęzi. Było dość grząsko. W końcu całą noc padał deszcz i grad. Oczywiście, mogłem usiąść albo położyć się w jakimś bezpiecznym miejscu i czekać aż zrobi się jasno. Postanowiłem kontynuować. Było to silniejsze ode mnie. Marzyłem o tym, żeby zejść na dół i spisać tą historię. Szedłem po ciemku nad klifem, gdzie jeden zły krok oznaczał śmierć, a w najlepszym wypadku solidne złamania lub kalectwo. Nikt, kto umiera przez własną głupotę lub przypadek nie planuje tego. Tak samo ja. Chciałem żyć. Schodząc zastanawiałem się czy jest to coś pięknego, szalonego, czy może jest to najgłupsza rzeczy, jaką zrobiłem w całym życiu. Zacząłem rozmyślać...A co jeżeli właśnie tutaj skończy się mój żywot? Ostatnią rzeczą jaką po mnie zostanie będzie to, że uparłem się, żeby iść po ciemku po tak niebezpiecznym szlaku. Czy może uda mi się jednak zejść tak jak planowałem? Wrócę na parking, zabiorę laptopa i spiszę tą historię. Wiedziałem, że jeżeli dotrę to nic nie będzie takie samo Była to zdecydowanie najbezpieczniejsza, najgłupsza i najmniej odpowiedzialna rzecz jaką zrobiłem na trzeźwo. Czasem czuję, że to co przeżywam jest czymś ważnym. Że to co dzieje będzie miało ogromny wpływ na moje życie. To był ten moment. W pewnym momencie zrobiło się kompletnie ciemno. Dopiero teraz nastała noc. To co było wcześniej było po prostu taką szarówką po tym, jak słońce zaszło już za góry. Ostatnie kilkadziesiąt minut trzymałem się Joela na krok i kiedy odchodził na dalej niż metr to wołałem ze nim, żeby się zatrzymał i zaświecił w moją stronę, bo zupełnie nie widzę szlaku. Nagle zobaczyliśmy w oddali ogień. Wiedziałem, że jest to pierwszy "Welcome Center". Czyli wracając jest to nasz ostatni punkt, gdzie możemy się zatrzymać, posilić i uzupełnić wodę. Będąc na ostatnim postoju wypakowałem wszystko z plecaka i odnalazłem w moją czołówkę i power bank. To ciekawe, że miałem ją cały czas ze sobą, a szedłem po ciemku. Schowałem te rzeczy do bocznej kieszonki plecaka, żeby je mieć pod ręką. A na sam koniec wrzuciłem tam zwinięty materac, dzięki któremu zakryłem tą kieszeń i zapomniałem o jej istnieniu... Ale dzięki temu doświadczyłem dobroci Joela, bez którego nie doszedłbym do ostatniego postoju. Byłem mu za to bardzo wdzięczny. On mi odpowiedział, że wiele razy był w takiej sytuacji i że w zasadzie to się cieszy, że tym razem to on może komuś pomóc. Ciekawe postawienie sprawy. Zacząłem patrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Dzięki mojemu roztargnieniu mogłem dać się mu wykazać i poczuć się pomocnym. Jestem na ostatnim postoju. Jest ciemno, a przede mną najniebezpieczniejszy odcinek szlaku. Zjadłem, uzupełniłem wodę i byłem gotowy do drogi. W międzyczasie poznałem grupę dziewczyn z Hiszpanii, które też schodziły na dół. Wyruszyliśmy. Joel wiedząc, że mam swoje światło ruszył do przodu nie patrząc już zupełnie na mnie. Dogoniłem go w miejscu, gdzie zamiast przejść na wprost suche koryto górskiego strumienia zaczął się wspinać po stromym skalnym zboczu. W pewnym momencie utknął. Jak doszedłem do miejsca, w którym się znajdował był dobrych kilka metrów nade mną. Ścieżka, którą szedł skończyła się. Kolejny krok oznaczał upadek i sturlanie się po skalistym zboczu. Jedyną opcją było zawrócenie się. Jakiś kolo, który przed nami usłyszał nasze krzyki i wrócił się dobrych kilkadziesiąt metrów, żeby wskazać nam szlak. Uf. Udało się wrócić na dobrą trasę. W związku z tym postojem nieplanowanym postojem dogoniły nas dziewczyny z Hiszpanii. Postanowiłem się ich trzymać. Z prostego powodu. Miały ogromną pochodnię. Co kilka minut polewały ją naftą i podpalały. Idziemy tak w piątkę pośród leśnej głuszy, klifów, wzniesień i dolin. Chciałem wyjąć mojego rozładowanego Iphona i power bank, naładować go i zrobić zdjęcie albo nagrać filmik, żeby uwiecznić ten moment. Było to coś magicznego. Na każdym postoju po tym jak trzeba było znowu polać pochodnię naftą walczyłem, czy nie wyszperać telefonu. W pewnym momencie darowałem sobie. Dlaczego? Zdałem sobie sprawę, że nie wszystko można pokazać na zdjęciu. Jak o tym teraz myślę to mam to wszystko przed oczami. Czuję tą magię, tą wyjątkowość. Żadna rozpaćkana fotka tego nie odda. Żaden słabej jakości filmik nie rozmieni mi na drobne tego doświadczenia. Będę miał ten obraz w full HD, kiedy tylko zamknę oczy. Doszliśmy. Żyłem. Nie dość, że żyłem to czułem się świetnie. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale nie byłem nawet zmęczony. Byłem mega szczęśliwy. Brakuje mi słów, żeby to opisać. Świadomość tego co przeżyłem mocno mnie napędzała. Mój namiot, który postawiłem na szybko przed wejściem na górę miał zerwany tropik. Wszystko w środku było mokre. No tak, tu też szalała burza z gradem. Całe szczęście, że mój laptop i inna elektronika była u ziomka w przyczepie. No tak - laptop. Główny powód mojego zejścia. Był rozładowany, a ładowarka odmówiła posłuszeństwa. Dotarło do mnie, że sztuką jest doświadczanie życia, ale również znalezienie czasu na ekspresję moich odczuć. I żeby się nie wahać. Robić tak jak się czuję. Wtedy cały wszechświat do mnie mówił: "Tak chciałeś tu być i podzielić się tymi doświadczeniami... Ale to jeszcze nie czas... Teraz żyj..." Będąc tam na górze miałem bardzo ciekawe spostrzeżenie. Często mówi się: "Wszechświat Cię wspiera, bądź wdzięczny, a będziesz żył w dobrobycie", "Wszechświat jest obfity, wystarczy poprosić, a to otrzymasz" i tym podobne. Ja doświadczyłem złączenia metafizycznych sloganów z rzeczywistością. Byłem głodny i zostałem nakarmiony. Nie miałem gdzie się podziać i dostałem namiot. Ta "obfitość wszechświata" miała imiona i ludzkie twarze. Grupa ludzi zebrała się w sobie, zaplanowała i wykonała pewne czynności dla dobra innych. Dzięki im za to! Czułem, że powróciłem innym człowiekiem. Doświadczałem życia, jakbym co dopiero się urodził. Doceniłem to, że udało mi się dojść w jednym kawałku. Oh, życie.... Mogłem się dalej zachwycać tym całym pięknem. Zdałem sobie sprawę jak niewiele trzeba, żeby być szczęśliwym. To całe nieprzygotowanie, brak namiotu i jedzenia nie wydarzyły się "tak po prostu". Był środek nocy. Ja nie mogłem spać. Mój laptop nie działał. Impreza powoli dobiegała końca. Nagle dostałem objawienia. Wiadomość brzmiała: "Dostałeś tak wiele, może czas w końcu dać coś od siebie zamiast tylko brać?" W moim przemokniętym namiocie znalazłem kilka bananów i koszyk brzoskwiń, które zostawiłem na "czarną godzinę" przed wyjściem na górę. Ruszyłem na misję. Ciąg dalszy historii TUTAJ |